Łukasiewicz Szymon

Zdjęcie

Szymon Łukasiewicz, ur. 2 VIII 1962 w Poznaniu. Absolwent Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Wydz. Nauk Geograficznych i Geologicznych (1992), Podyplomowego Studium Ochrony i Kształtowania Środowiska na Wydz. Biologii UAM (1994), w 2002 doktorat; absolwent Międzyuczelnianego Studium Kształtowania Terenów Zieleni Akademii Rolniczej i Politechniki Krakowskiej (2003).

Jesienią 1981 jako uczeń IV klasy LO nr X w Poznaniu wykonawca haseł niepodległościowych na murach; zatrzymany, przesłuchiwany.

Po 13 XII 1981 uczestnik manifestacji 13. dnia każdego miesiąca, od 1983 współpracownik m.in. Macieja Frankiewicza, Szymona Jabłońskiego, współzałożyciel poznańskiego Oddziału Solidarności Walczącej, w kierownictwie Oddziału, członek zaprzysiężony SW; współorganizator sieci kolportażu, autor, drukarz, kurier (m in. do Wrocławia, Warszawy, Torunia, Piły), kolporter m.in. poznańskiej i wrocławskiej „Solidarności Walczącej”, „Biuletynu Dolnośląskiego”, „Czasu”, „Czasu Kultury”, „Obserwatora Wielkopolskiego”, pism Liberalno-Demokratycznej Partii Niepodległość, KPN, książek, kaset audio, wydawnictw okolicznościowych; w XI 1985 aresztowany, przetrzymywany w AŚ w Poznaniu, skazany na 3 lata więzienia w zawieszeniu na 5 lat, zwolniony w IV 1986, po apelacji Prokuratury o bezwarunkowe pozbawienie wolności sprawę umorzono na mocy amnestii w 1986; kilkakrotnie zatrzymywany na 48 godz.

Od 1990 w Partii Wolności, delegat na I Zjazd we Wrocławiu. Od 1991 pracownik Ogrodu Botanicznego UAM. Od 2005 wykładowca na Podyplomowym Studium Planowania Przestrzennego Wydz. Architektury Politechniki Poznańskiej, od 2008 na Wydz. Biologii UAM, od 2009 na Wydz. Nauk Geograficznych i Geologicznych UAM.

Autor 35 publikacji naukowych z zakresu ekologii miasta. Założyciel, współautor strony internetowej Poznańskiego Oddziału SW: www.sw.poznan.pl.

Cyryla Staszewska

Penitencjarny “system”

Skazany Jerzy S., syn Bolesława nie mógł się mylić, tym bardziej że opowiadał historię swojego życia, tak prostego i zarazem bardzo nie zwyczajnego…

(…) Wychowywałem się w mieście X, no wiesz różne rzeczy się robiło. Ale kumple byli fajni. Pewnego razu przynieśliśmy, chyba z lasu, drewniane tyczki i zrobiliśmy bramki i boisko na łące, na której nic się nie działo. Rozgrywaliśmy przez kilka tygodni mecze i wiesz co mieszkańcy zrobili? Przeorali boisko w poprzek takim rowem. żebyśmy nie mogli grać.. No to już nie graliśmy ale szkoda, bo wszyscy fajnie się bawiliśmy. Krzyku przy tym było co niemiara, radocha i frajda za wygrany mecz…

Raz czy dwa razy w roku były organizowane w Pile festyny. No wiesz, stragany, wszystko można było kupić, pełno ludzi, straganiarzy i kupujących. Było to organizowane na placu przed szkołą milicyjną, duży teren a i bezpieczniej tak jakbybyło. Ale wtedy tam była banda Y-ka. Kurcze, mówię ci, jak przyszli to wszystko rozpieprzyli, kradli ze straganów co się dało, sprzedawcy uciekali, nie było na nich siły, nikt się nie sprzeciwił.. Jak można było to też coś sobie wziąłem, kto by nie wziął. A milicja w ogóle nie przychodziła, a przecież byli „za oknem” tuż obok i wszystko widzieli. Na następny dzień wszystko było posprzątane, tak jakby się nic nie działo..

W klubie żużlowym zwyczaje były takie same jak w całej socjalistycznej gospodarce.. Przed 31 grudnia należało wszystko skasować z ewidencji bo inaczej, jak nie było zużyte, to nie można było pisać o nowe i niczego się nie dostawało. Zupełny obłęd. Były cięte skórzane motocyklowe rękawiczki. Spróbowałem je brać, ale można było tylko je ukraść, bo oficjalnie za nic nie chcieli ich wydać. Potem się okazało że kasowali wszystko, także buty i kombinezony. Jak się udało je podprowadzić, to mówię tobie, kupa kasy za to była, a i tak były cięte albo ktoś inny je sobie zabierał. Kiedyś sprzedałem je za dolary i tak zacząłem sprzedawać „zielone”. Okazało się że mam do tego żyłkę i to zupełnie niezłą..

Naciągałem ludzi na tańsze dolary. Takich co mieli odłożone pieniądze i dali się złapać na haczyk dużego zarobku. Także „koników” którzy stali pod Pewexami. Proponowałem kupno większej ilości dolarów po bardzo okazyjnej cenie. W wynajętym pokoju w jakimś parterowym domu, który zapewniał dogodną ucieczkę, umawiałem się z „klientem”. Przychodził sam lub z kimś. Pierwsze spotkanie to była dla nich okazja kilkuset dolarów po obniżonej cenie. Schemat zawsze był taki sam. Brałem od klienta polskie pieniądze, wychodziłem z pokoju, w rzeczywistości na papierosa, a potem wracałem, przepraszając że niestety dzisiaj dużej forsy nie ma, tylko 50 dolarów. Dolary kupowałem poprzedniego dnia po 130 zł a teraz sprzedawałem je za, powiedzmy, 95 zł. Traciłem na tym, ale klient przyzwyczajał się do „rytmu”: dawał mi pieniądze, wypijał kawę, zjadał ciastko, i czekał nam mnie, a ja przychodziłem po 10 minutach. To powtarzało się dwa razy. Za trzecim razem z płonącym wzrokiem zapewniałem że tym razem będzie to 1500 lub więcej dolarów. „Konik” bywało że zapożyczał się u kolegów – koników, bo nie dysponował taką gotówką..

Brałem gotówkę, wychodziłem i już nie wracałem. W trakcie licznych konfrontacji, po aresztowaniu, wysłuchiwałem zarzutów moich „ofiar”, że po tamtej akcji często musieli się ukrywać przed swoimi kolegami, którzy ich „ścigali” za pożyczone pieniądze.. W ten sposób zacząłem żyć jak w pączek w maśle, chociaż coraz mniej było miast do których mogłem pojechać bez obawy o rozpoznanie. Zresztą i tak w każdym miejscu mogłem być rozpoznany bo rozesłano za mną listy gończe i w każdej komendzie wisiała moja podobizna.. (…)

Na ulicach, w bramach, stoją młodzi, łysi, nieciekawi.. Chociaż może za rzadko, oprócz narzekań, spotykają pomoc tych już pełnoletnich, by energię młodego wieku móc wyładować w neutralny sposób. Pozytywnym przykładem jest np. boisko na Osiedlu Przyjaźni. Ogrodzone wysoka siatką, wewnątrz osiedla, wstęp wolny. Na boisku często grają „łyse karki”, ale wokół jest bezpiecznie, nie ma poczucia zagrożenia czy strachu, znanego z wielu osiedli innych miast. Czyli że można niewielkim wysiłkiem (cóż to znaczy ogrodzić teren i wyasfaltować parę metrów), stworzyć warunki dla wyładowania emocji i prawidłowego rozwoju. Wystarczy chcieć. Każda Rada Osiedla posiada corocznie swój budżet… Czy jest coś ważniejszego od wychowania i rozwoju młodego pokolenia?

Jubileusz 25. lecia NZSS „SOLIDARNOŚĆ”

Zostałem poproszony przez Hanię i Andrzeja Radke do napisania paru słów wspomnień dla powstającej ich strony internetowej, stąd ten tekst. Okazją ku temu jest zbliżający się wielkimi krokami jubileusz 25.lecia powstania „Solidarności”, czyli najsilniejszego w dziejach PRL-u „przesilenia”. Na wczoraj? – zapytałem. No nie, skądże, masz dwa, -trzy dni czasu – usłyszałem…

Na przełomie lipca i sierpnia 1980 roku przebywałem z wizytą u kolegi w podwarszawskim Ursusie. Mieszkałem w hotelu robotniczym, co pozwoliło mi na uczestnictwo w atmosferze tamtych wydarzeń „od środka” czyli wśród mieszkańców-pracowników „ZPC Ursus”. A pamiętać należy że wówczas zakład ten zatrudniał kilkanaście tysięcy pracowników, będąc przedmiotem uwagi, obydwu zresztą, „stron” wydarzeń. Solidarne poparcie, jakiego załoga Ursusa udzieliła gdańskim stoczniowcom, było dla strajkujących kolejnym sygnałem, że za ich postulatami opowiadała się cała Polska.

Przez kilkanaście następnych miesięcy żyliśmy powiewem wolności, tak bardzo upragnionej i długo wyczekiwanej. Dla nikogo nie ma chyba dzisiaj wątpliwości, że dla dojrzewającej od 1976 roku sytuacji politycznej, katalizatorem wydarzeń Kraju była wizyta Papieża w 1979 roku. Uczestnicząc w masowych spotkaniach, być może nieświadomie, odczuwaliśmy siłę narodowej wspólnoty. „Policzyliśmy się” – jak to trafnie określił J. Giedroyć. Wezwanie Papieża o odnowę moralną, skierowane do milionów rodaków, wyprzedzało epokę w której żyliśmy. Któż z nas wówczas wierzył, że słowa apelu „Niech zstąpi Duch Twój! I odnowi oblicze Ziemi. Tej Ziemi!” – spełnią się po tak krótkim czasie? Zagonionym w kolejkach i zmęczonym codziennością Polakom Papież przypominał, że etyka i moralność jest podstawą każdego porządku społecznego. To przecież brak zasad i refleksji sprawiał, że można było relatywizować każdą podłość w imię rzekomo „wyższych racji”. Jak się nietrudno było domyślać, te „wyższe racje” były sposobem na życie osób sprawujących władzę…

Prowokacje i utrudnienia jakie na każdym kroku doświadczał niezależny od władz związek zawodowy „Solidarność”, wywodziły się z takiego samego sposobu myślenia, który dzisiaj obserwujemy w stosunku do niezależnego Związku Polaków na Białorusi. Komu przeszkadza niewielki związek mniejszości narodowej? A komu przeszkadzał związek zawodowy? Umysłowo takim samym ludziom, dzielącym poglądy na własne, czyli jedynie słuszne oraz na inne czyli obce i szkodliwe. W takiej mentalności wrogiem jest sama niezależność, która jest postrzegana, całkiem zresztą słusznie, jako synonim wolności.

Dlaczego w 1980 roku nie zastosowano scenariusza „białoruskiego” ‘2005? Masowe poparcie społeczne i powszechny udział Polaków w tym proteście przerósł wszelkie wyobrażenia osób rządzących Polską. Oficjalny slogan „Partia kieruje a rząd rządzi” był w sierpniu ’80 roku nieco irracjonalny. Kierować jak i rządzić nie bardzo było kim i czym, w rzeczywistości kreowanej przez bezpośrednich uczestników tamtych wydarzeń. W takiej sytuacji „stronie rządowej” nie pozostało nic innego jak zbierać informacje o kolejnych gałęziach gospodarki przystępujących do strajku. Warto to sobie przypomnieć: strajkowali stoczniowcy i górnicy, nie działała komunikacja miejska i koleje. Większość załóg dużych zakładów strajkowała lub ogłosiła pogotowie strajkowe i pełne poparcie dla postulatów formułowanych na Wybrzeżu. W przedsiębiorstwach na terenie całego Kraju były także przedstawiane postulaty dotyczące wewnętrznych spraw danego zakładu. Wszystkie one wyrażały jedno pragnienie: chcemy żyć w normalnej a nie chorej rzeczywistości. A przykłady absurdów natury gospodarczej, organizacyjnej czy politycznej były dla wszystkich oczywiste, często także dla ich współtwórców.
Pod koniec krótkiego okresu „Solidarności”, 11 listopada 1981 roku, odbywała się niepodległościowa manifestacja, zorganizowana na Placu Mickiewicza przed UAM-em. Wśród transparentów „S” były i opozycyjne m.in. KPN. Po pół godzinie trzymania drzewca ręce mi ścierpiały co zauważył stojący obok mężczyzna w sile wieku. „Niech pan da, ja potrzymam” zaproponował. Widziałem na jego twarzy satysfakcję i dumę gdy trzymał sztandar wysoko, ponad głowami. Tak jak większość Polaków, tyle lat na to czekał… Dla każdego z nas, poczucie wolności jest podstawową, elementarną potrzebą psychiczną.

„Bartek” był sympatycznym kolegą z lat młodości. Jako że miał „wolną chatę”, towarzyskie i polityczne rozmowy mogły nie mieć końca. Przy jego bogatej płytotece było to zresztą całkiem realne a w stanie wojennym także niebezpieczne, z uwagi na godzinę milicyjną… Któregoś dnia otworzył mi drzwi dopiero po dłuższej chwili, chodząc jakimś dziwnym krokiem. Po chwili rozmowy okazało się że dwa dni wcześniej został przez zomowców zatrzymany i wyprowadzony z tramwaju, przystanek przed domem o godzinie 21.55 (od 22.00 była godzina milicyjna). Na nic zdały się tłumaczenia, że przez te 5 minut tramwaj zdąży dojechać a on dotrzeć do domu. Zaprowadzony do samochodu „budy” i zawieziony na komendę zaczął być traktowany jak przestępca, uderzany i popychany. W pewnej chwili, chcąc w swej naiwności załagodzić sytuację, popełnił błąd- „Panowie, dogadajmy się jak Polak z Polakiem” zaproponował. Po przykuciu kajdankami do krzesła był bity pałką po udach ze słowami „Nie jesteś Polakiem!”. „Krzyczałem wszystko co mi przychodziło do głowy” wspominał. „Gdzie mieszkam i pracuję, imiona najbliższych, matki i ojca, ich rodziców włącznie”. Czy wykrztusił to hańbiące wyznanie – nie powiedział, a ja nie pytałem. Czy było hańbiące dla niego? Bólem i cierpieniem można złamać wszystkich.

W stanie wojennym, w pierwszej połowie lat 80., w kościele na Winiarach były organizowane niezależne spotkania z działaczami, wówczas nielegalnej, Solidarności. W trakcie jednego z nich Henryk Wujec optymistycznie stwierdził że „wiecie Państwo, my tą „komunę” i tak pokonamy. Ale trzeba się przygotować na coś znacznie trudniejszego: na zmianę mentalności wytworzonej pod panowaniem chorego systemu. A to nam zajmie co najmniej połowę okresu zniewolenia”. Dzisiaj trafność tych słów, możemy ocenić każdego dnia… Tego rodzaju spotkania wypełniały pokoleniową lukę funkcjonowania niezależnych elit politycznych. Pozwalały także na przedstawienie opozycyjnych liderów szerszym kręgom społeczeństwa. Z drugiej strony zapobiegały wyobcowaniu przywódców podziemia, jakie mogło mieć miejsce u osób permanentnie ukrywających się. Były bardzo istotne w późniejszych wydarzeniach, m.in. w wyborach do Sejmu.

Ksiądz Tomasz, duszpasterz akademicki, był prawdziwym sercem winiarskiej parafii. Szybko zdobył sobie szacunek i gorącą sympatię nie tylko młodych parafian. Swą postawą nie pozostawiał wątpliwości, po której stronie wydarzeń politycznych opowiada się młody kapłan. Przestrzegał m.in. przed popieraniem zła w formie uczestnictwa w fikcyjnych wyborach do parlamentu. Tajemnicą poliszynela było, że służyły one propagandowej legitymizacji władzy. Kilka dni po któryś „wyborach”, w połowie lat ’80. do spowiedzi przystąpiła ok. 55. letnia Daniela Okupniak-Hofman, nomen omen psycholog z wykształcenia. Pełna żarliwej modlitwy wyznała swe grzechy po czym zamilkła, chcąc przypomnieć sobie czy czegoś nie zapomniała. Krótką ciszę przerwał kapłan, dobitnym pytaniem: „A na wyborach byłaś?!” – „Byłam”– oparła zbita z tropu, chociaż w rzeczywistości, świadomie na nie, nie poszła. „To nie dostaniesz rozgrzeszenia, bo popierasz zło za którym stroi szatan!”– usłyszała. Jako dorosły, a psycholog w szczególności, wiedziała że już po fakcie „przyznania się” nie mogła tego odwołać, bo byłoby to całkowicie niewiarygodne. ”I co miałam zrobić?” wspominała. „Odeszłam z pokutą, chociaż raczej za gapiostwo niż za czyny”– mówiła ze śmiechem. Rozśmieszyło nas to ale chyba najbardziej podniosło na duchu: nie jesteśmy sami, są ludzie z dużej litery, także wśród księży, którzy wspomagają solidarną walkę o lepsze jutro.

Bywały szykany SB które, dzięki ich zdemaskowaniu, w dalszej perspektywie przynosiły korzyść ogółowi. Po otrzymaniu wyroku w zawieszeniu, co było porażką SB, zgłosiłem się na studia na Wydziale Nauk Geograficznych by kontynuować przerwaną naukę. Wolą SB było jednak skreślenie mnie z listy studentów i uniemożliwienie mi dalszych studiów. Wówczas sprzeciwił się temu ówczesny Dziekan Wydziału, profesor Alojzy Woś. „Beton nie będzie rządził na Wydziale” – brzmiało zdanie Dziekana podpisującego poparcie przywrócenia w poczet studentów, było nie było, niedawnego więźnia. Reakcją SB była natychmiastowa prowokacja. W połowie lat “80., wszystkie uczelnie i ich poszczególne wydziały, posiadały swoich ‘opiekunów’ z ramienia SB. Któregoś dnia ‘opiekun’ przyszedł do dziekanatu i zabrał moją teczkę studenta w której wówczas na uczelniach gromadzono dokumenty egzaminacyjne. Po kilku dniach zwrócił ją do dziekanatu bez słowa. Nie poinformował oczywiście pracownic uczelni, że wykradł z niej protokół egzaminacyjny. Musiał się bardzo spieszyć bo za kilka minut udawał się na umówione wcześniej spotkanie z Rektorem „w bardzo pilnej sprawie”. Przedstawił Rektorowi że w mojej teczce studenta nie ma dokumentów egzaminacyjnych. Pewnie na Wydziale biorą łapówki za niezdawanie egzaminów, brzmiała niewypowiedziana sugestia. Wzburzony Rektor w trybie natychmiastowym zażądał przybycia Dziekana, na którego posypała się lawina słów. Wytrzymawszy ‘pierwszy ogień’ profesor Woś wyjaśnił, że była to prymitywna prowokacja, praktykowane ze znawstwem przez SB ‘podkładanie świni’. Dla Wydziału było to ostrzeżenie. Od tamtej pory Panie w Dziekanacie przed oddaniem ‘opiekunowi’ teczek kolejnych studentów, spisywały ich zawartość, którą podpisywał funkcjonariusz. Dzięki temu, tego rodzaju sytuacja już nigdy więcej się nie powtórzyła.

Wspomnienia

Razem z Maciejem Frankiewiczem rozpoczynałem „oficjalny” żywot poznańskiego oddziału Solidarności Walczącej w listopadzie 1983 roku, przy ulicy Próchnika we Wrocławiu. Przysięgę składaliśmy w obecności Wojciecha Myśleckiego oraz Piotra Medonia i Jana Pawłowskiego (wg relacji W. Myśleckiego). Jak się okazało, zapamiętanie nazwy tej ulicy miało się okazać baaardzo przydatne…

Woziłem do Wrocławia różne rzeczy a przywoziłem stamtąd też „co nieco”. Aż nie chce się wierzyć ile można zmieścić w „maluchu”. W drogę powrotną z Wrocławia wyjechałem już wieczorową, zimową porą. Maluch był załadowany „po dach” powielaczem, bibułą i trefnymi materiałami, gdy przed mostem Grunwaldzkim we Wrocławiu zatrzymał mnie patrol ZOMO. Byłem krótko po lekturze opisującej zmiażdżenie chłopakowi z opozycji palców podczas przesłuchania. Właściwie to człowiek przestaje myśleć w chwili zatrzymania, starając się złapać jakiejś deski ratunku. „Przejmij inicjatywę” „nie wyłączaj silnika” przeleciało mi przez głowę. „Panie władzo” zacząłem pojednawczo, znowu mandat?, no przed chwilą zapłaciłem, no Panie władzo za co? Pięćset złotych wystarczy? (nie przesadzaj chłopie, kto chce płacić). – „A za co pan zapłacił?” brzmiało pytanie, – no za zatrzymanie się, a tam był zakaz postoju. Panie władzo, znowu mandat? – „A gdzie pan jedzie?” – Do pasmanterii na Próchnika. Panie władzo, znowu mandat..? „A wie Pan za co? hm.. cholera…” Okazało się że zostałem zatrzymany za rzekomy brak lusterka, które miałem przymocowane w górnej części drzwi. – Nie zimno tak, panie władzo?, zapytałem pojednawczo. – „A co zrobić, służba”, usłyszałem odpowiedź pojednawczym tonem. Puścił mnie biedaczysko, którego pewnie tak jak innych wyciągnęli gdzieś z PGR-owskich wiosek. Podróż do Poznania trwała dwie, może trzy godziny ale jakoś do domu nie udało mi się opanować drżenia nóg…

Baba Jaga, bo tak ją nazywaliśmy, (działaczka politycznego podziemia) wieku nieokreślonego, opowiadała mi następującą historię. W wynajmowanym mieszkaniu pewnego opozycjonisty służba bezpieczeństwa urządziła tzw. kocioł. To znaczy zamieszkali tam funkcjonariusze, mający za zadanie aresztowanie delikwenta. Człowiek którego poszukiwano, „nie w ciemię bity”, domyślił się że może być poszukiwany i zamieszkał u swojej dziewczyny. Po kilku dniach zaczął mu doskwierać brak podstawowych przedmiotów: maszynki do golenia, bielizny, rzeczy do przebrania itp. Ponieważ, sądził, dom mógł być obserwowany a on zostałby natychmiast rozpoznany, poinstruował wybrankę swojego serca gdzie znajdzie wszystkie przybory i rzeczy w jego mieszkaniu. Podobno całe życie składa się z przypadków. Traf chciał że z czekającej dwójki funkcjonariuszy jeden poszedł na drugą stronę ulicy kupić coś do zjedzenia. Drugiemu w tym czasie skończyły się papierosy i zjechał windą do będącego tuż przy wejściu do budynku, kiosku „Ruchu”. Z retrospekcji: dziewczyna jadąc windą na górę minęła się z drugim z funkcjonariuszy, który zjeżdżał na dół po papierosy. Weszła do mieszkania i szybko zabrała przybory do golenia („nie mówił że ma tego aż tyle”) oraz rzeczy z szafy. Jak to kobieta, zajrzała do lodówki gdzie znalazła dwa kilo kiełbasy „polskiej” („ach, ci mężczyźni, o przyborach to pamiętają a o jedzeniu w lodówce to nie łaska”). Zamknęła drzwi i zjechała windą na dół, szybko się oddalając. Miejscowa służba bezpieczeństwa zgodnie po tym wydarzeniu twierdziła że, była to „wyjątkowo dobrze i sprawnie przygotowana akcja podziemia”, a pechowi funkcjonariusze największy żal mieli o kiełbasę „polską” z lodówki.

Baba Jaga potrafiła także kokietować, a jakże. W stanie wojennym wychodziła z wieżowca na którymś z osiedli, z pękatą torebką, której nie mogła zamknąć ponieważ wcisnęła do niej plecak ulotek. Na dole przy bramie, dwóch zomowców uprzejmie poprosiło, „dobry wieczór, dokumenty proszę, co pani ma w torebce?” Tłumiąc strach z tupetem wytłumaczyła, że dokumentów nie ma ale, wiecie panowie, ciemno a wy napadacie na samotną i bezbronna kobietę, ładnie to tak? A nie nudzi wam się na służbie?.. Po kilku minutach rozmowy atmosfera zrobiła się taka, że panowie chcieli ja odprowadzić na przystanek. „No dobrze, jeżeli już chcecie to wam pokażę tą moją torebkę” – zagrała na ostrzu noża- „Ależ skąd!” odpowiedzieli zgodnie, nowo poznani znajomi.

Przed 1 listopada 1983 roku postanowiliśmy umieścić krzyż w „Lasku Katyńskim” na poznańskim cmentarzu Junikowo. Wybraliśmy się w trójkę z Ryśkiem Ł. i Robertem Budzyńskim. Plan był prosty: dotrzeć pieszo, „razem ale osobno” na cmentarz, ściąć brzózkę do wykonania krzyża i zainstalować krzyż z szarfą i napisem „Ofiarom Katynia – Polacy”. O 1 w nocy ulice były całkowicie puste. Szliśmy oddaleni 100 metrów jeden od drugiego chociaż, z dzisiejszej perspektywy, nawet człowiek słabo widzący mógł się zorientować że coś tu nie gra. Po dotarciu na cmentarz okazało się że, nie wiedzieć czemu, tysiące zniczy świeci się pełnym blaskiem, pewnie dla kawału tak, że jasno było niemalże tak jak za dnia. Nagle usłyszeliśmy cichy huk, jakby strzał. Schyliliśmy się przerażeni – strzelają do nas! Ale wybuchy powtarzały się jakoś nieregularnie i z coraz to innej strony. Jesteśmy otoczeni?- pomyślałem. Po chwili okazało się że, w nocnej, cmentarnej ciszy, sprawcą zamieszania były rozgrzane do czerwoności i pękające z hukiem znicze. No dobra, idziemy. Dotarliśmy na miejsce brzozowego zagajnika przed kostnicą. Wyjąłem piłkę i zacząłem ścinać słusznych rozmiarów drzewo. Zwariowałeś?! krzyknął szeptem Rysiek, to nas zabije! Spojrzałem w górę- no, może rzeczywiście trochę przesadziłem, brzózka miała ze dwadzieścia metrów wysokości. Dałem za wygraną i rozpocząłem cięcie najbliższego drzewka, „ludzkich” rozmiarów. Nagle usłyszeliśmy dudniący warkot silnika. Skoty! A więc jednak po nas przyjechali! Rzuciliśmy się na ziemię w rosnące w pobliżu jałowce. Do naszych uszu dobiegł szczęk żelaza. Boże, to czołgi, pomyślałem. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta ciągnąc się w nieskończoność. Tylko gąsienice dziwnie szczękały ale się do nas nie zbliżały. Po chwili zimno dodało któremuś z nas odwagi, no dobra, wychodzimy. Okazało się że skot, a’la czołg, był ciężarówką z łańcuchami, która przyjechała po kontener Sanitech-u w przeddzień święta zmarłych. Strach ma wielkie oczy, i to jakie! Krzyż został wkopany a my wróciliśmy do naszych domów. Nazajutrz, 1 listopada, między 6 a 7 rano Służba Bezpieczeństwa wyrwała krzyż tak, że poznaniacy zapalali znicze na ziemi w lasku, pod sosnami. Była to jednak lekcja. W następnym roku, z inicjatywy Macieja, już od wczesnych godzin 5 – 6 rano, grupa osób pilnowała nowy krzyż, zapalając znicze, modląc się, będąc przy nim i w ten sposób pilnując go.

11 listopada 1984 nie należał do najłagodniej obchodzonych… Zomowcy w pełnym rynsztunku i gotowości, zresztą razem ze służbą bezpieczeństwa. Chcieliśmy w trakcie tej czarnej nocy beznadziei stanu wojennego podnieść ludzi na duchu. Kupiliśmy kwiaty na kilka wiązanek w barwach biało czerwonych, aby je umieścić w symbolicznych punktach, m. in. przy tablicy wydarzeń na murze Cegielskiego, na placu Mickiewicza itp. Tak wypadło, że zanosiłem wiązankę pod pomnik ofiar 28 czerwca 1956. Tylko jak to zrobić skoro, mimo ciemności, aż niebiesko było dookoła.. Obchodziłem okrężnie Operę w kierunku Collegium Maius, by od strony Zamku dotrzeć i złożyć wiązankę z szarfą o ofiarach z Kopalni Wujek. Czapka na oczach, nerwowo ściągam szary papier w który zawinąłem wieniec ale, jak na poznaniaka przystało, żeby się papier nie rozwinął, przypiąłem jeszcze szpilkami. I to bardzo skutecznie bo spiąłem papier razem z szarfą, tak że nie dało się go za nic ściągnąć, a zerwać też nie było można, bo wtedy napis mógł się zniszczyć.. Szamotałem się tak czas jakiś gdy nagle, jakaś delikatna kobieca dłoń przyszła mi z pomocą dodając, tak dla otuchy: „Cześć Szymon!!”. Do dzisiaj Pani Doktor Iwona M. jest osobą bardzo bezpośrednią.

Którejś rocznicy po powrocie do domu zadzwonił telefon. Kolega jest w szpitalu przy Lutyckiej, pobity przez zomoli. Krzysiu, jak to Krzysiu, miał wokół siebie małą grupkę nowo oczarowanych wielbicieli. Nawet nie sądzili jak można było rozpętać “III” wojnę światową… Ponieważ nie było go w domu od rana a był już wieczór, poprosił mnie abym poszedł, niedaleko, do jego mieszkania i uspokoił matkę, co takoż zrobiłem. „Wie Pani, Krzysztof dostał kilka razy pałką po plecach, nic się nie stało, jest na Lutyckiej i czeka na wyniki badań, za godzinę wrócimy”. Pech chciał że w moczu była krew, jak się na szczęście nazajutrz okazało, na tle przeziębienia. Ponieważ został na noc, należało wynieść ubranie poza szpital, takie były wówczas przepisy. Zmieszany wróciłem po godzinie do jego domu niosąc rzeczy Krzysia złożone w kostkę. „Mogłeś powiedzieć że, niestety, badania wypadły niekorzystnie”- skomentował to Maciej, kpiarz pierwszej wody.

Leszno jest jednym z najładniejszych miast w Wielkopolsce. Kiedyś, latem, chyba w 1983 roku, w witrynie punktu napraw wystawionych było kilka, już naprawionych, powielaczy. Postanowiliśmy je zagospodarować co takoż uczyniliśmy. Potem nastąpiły aresztowania i wyroki. Prawdziwy przykład „psa ogrodnika” ze strony SB. I o co było tyle krzyku? O tych kilka powielaczy?

Skrzynka kontaktowa przy Hetmańskiej 69 w metalowej osłonie hydrantu na 9 piętrze była miejscem odludnym acz kłopotliwym. Odludnym bo ciemnym, co niepotrzebnie potęgowało i tak napięte emocje, a kłopotliwym bo zlokalizowana była obok mieszkania kolegi. Trochę niezręcznie byłoby odpowiadać na pytania „Cześć, czego szukasz w naszym hydrancie?” Dlatego przy pierwszej okazji przekazałem ją ‘Renacie’, kolporterce zaopatrującą znaczną część miasta… W końcu i u niej w domu przeprowadzono rewizję. I jak to we wszystkich znanych mi przypadkach było, pokonała funkcjonariuszy swoją inteligencją. „Policja- tak się przedstawiali- mamy nakaz rewizji w Pani mieszkaniu”. „Mieszkam u rodziców, -proszę bardzo to jest mój pokój tylko proszę nic nie mówić mojej mamie- jest ciężko chora na serce,- wszystko jest do waszej dyspozycji, możecie sprawdzić i przetrząsnąć”. W czasie rewizji w jej pokoju, zamknęła drzwi „aby Mama o niczym nie wiedziała” a siostra w pośpiechu pakowała dwa – trzy plecaki wydawnictw do kaflowego pieca który tylko cudem wytrzymał temperaturę rodem z martenowskiego pieca. „Stare budownictwo a u państwa jest tak ciepło”,- zauważył odchodząc, jeden ze „smutnych” panów. Czas biegnie, Renata jest wspaniałą mamą. Wierzę że się jeszcze spotkamy.

„Felek” czyli Roman Chmielowiec z Robertem Budzyńskim byli niezawodną grupą drukarzy, speców od rzeczywiście „czarnej roboty”, w dodatku do końca swojej działalności drukarskiej, poznańskiego Oddziału SW, nie zostali namierzeni przez SB! świadczy to o tym że jednak można było działać dla dobra wspólnego i (przez nierozwagę) nie poświęcić ani wolności ani majątku.. Przyjaciele z lat wojennych są przykładem działań pozytywistycznych. Zawsze o. k., zawsze na czas i zawsze o ustalonej porze. Jak myśmy to wszystko ogarniali? Chyba tylko społecznie taka działalność jest możliwa. Za żadne pieniądze nie można kupić takiego zaangażowania. A koledzy drukarze, jak by im tego było mało: Roman wychowywał trójkę dzieci a Robert ukończył jeszcze, pracując i działając, wieczorowe studia.

W latach 80. byłem częstym gościem Ewy i Pawła Waliszewskich. Atmosfera domu przepojona życzliwością i głęboką wiarą powodowała, że ich dom był prawdziwym schronieniem, odskocznią od szarości dnia codziennego. Np. u Pawła, płynąca z wiary łatwowierność, zmuszała rozmówcę do prawdziwych i szczerych wypowiedzi. „Ten człowiek wszystko przyjmuje tak, jak mu to powiesz. Nie można jego okłamać bo wówczas to jakbyś sam siebie oszukiwał” irytował się trochę Marcin. Ewa, dzięki swym zawodowym kontaktom, była współorganizatorem pomocy z Francji dla podziemnej Solidarności.

Mirosław Kulawik był w latach pierwszej Solidarności jednym z najbardziej aktywnych jej działaczy w drukarni UAM przy ul. Heweliusza. W stanie wojennym dostarczał nam papier do druku w ilościach wcale nie detalicznych… Umawialiśmy się zwykle o 1 w nocy, odbierałem „maluchem” paczki przez płot i zawoziłem do piwnicy w desce vis a vis pływalni Posnania. W zamian przynosiłem do domu Państwa Kulawik też papier, tyle że zadrukowany. Był człowiekiem niezwykle sumiennym, oddanym i obowiązkowym. Wspominając Jego i Jego Żony codzienne zaangażowanie w pracy myślę, że do świadomości dzisiejszej „klasy średniej” jeszcze nie dotarło, że wartościowy pracownik to jest skarb, w każdym zakładzie, niezależnie od branży. Polubiliśmy się i zżyliśmy przez te trzy lata. Cześć Twojej Pamięci, Panie Mirosławie!

Waldemar Pietrzak był znany bardzo wielu osobom w całej Polsce. Pracownik zakładów kolejowych był prawdziwym „Człowiekiem z marmuru”- na wskroś uczciwym i niezłomnym. Posiadał przy tym tyle wewnętrznego żaru, wiary i siły ducha która Go podtrzymywała, że aż trudno było uwierzyć, że zdarzają się wśród nas Takie Osoby! Działał nieprzerwanie przez ponad 20 lat- jeżeli ktoś wie o czym mówię. To jest czyn herosa w naszym, ludzkim, rozumieniu. Żaden z nas tego nie wytrzymał – wybraliśmy drogę życia: kariery, wychowania dzieci, dorabiania się.. Pewnie, tłumiąc wewnętrzny wstyd, że tak jednak było można, możemy ironizować że „nie wyrósł poza Działalność”. On jednak służył innym ludziom do ostatnich dni swojego życia. Tym szarym, zwyczajnym i najczęściej zapomnianym. To było Jego Przeznaczenie, które wypełnił do końca.

W trakcie mojego aresztowania znaleziono wiele puszek z pastą Szafir. „Do czego oskarżonemu służyło tyle opakowań?” brzmiało pytanie na przesłuchaniach podczas aresztowania. Przecież nie mogłem powiedzieć że do produkcji farby drukarskiej, bo w ogóle nie wiedziałem skąd się wzięły w mieszkaniu, które wynajmowałem. A brało się łyżeczkę farby drukarskiej i mieszało w puszce pasty Szafir, służącej do prania. Otrzymywaliśmy produkt znakomitej jakości, który w dodatku łatwo się zmywał z rąk i nie wydzielał straszliwego zapachu. Do dzisiaj pamiętam „drukarski” rozpuszczalnik „cykloheksanol” lub coś podobnego. Dno domowej walizki przestało istnieć po kilkudniowym kontakcie z tym cudeńkiem.

Znalezione podczas mojego aresztowania tuby do nagłaśniania cieszyły się nie mniejszym zainteresowaniem funkcjonariuszy SB. Nic nie mówiłem bo cóż mogłem odpowiedzieć? Że służyły do nadawania audycji „Radia Solidarność”, także dla więźniów politycznych przy ul. Młyńskiej? Dzięki koledze, Adamowi Niworowskiemu, były wprost wymarzone do takich celów. Dzięki pomysłowości Adama były zasilane połączonymi bateriami R20. Nie każdy na to wpadł. W każdym razie nie ówczesny rzeczoznawca, który określił źródło zasilania na 12 V. Jak ten człowiek wyobraził sobie akumulator wiszący np. na drzewie razem z tubą? Kto i jak by to zawiesił?

Po powrocie z rocznego pobytu w Niemczech, chyba w lutym 1990 roku udałem się z ciekawości na pochód 13-tego, w miesięcznicę stanu wojennego. Hasła jak to hasła (…), scenografia też bardzo życiowa.. I jak to się zdarza: pchany ciekawością poszedłem jako widz, szedłem jako uczestnik, a wracałem jako uciekinier. I bądź tu mądry. Małą trudność sprawiała jedynie wielkość drzewca. Nieść dwuipółmetrową flagę można było jako tako ale uciekać z takim kijkiem to już nie bardzo… „Można to było przewidzieć” powie rozsądny człowiek w fotelu. Cytując literaturę można by na to odpowiedzieć że „był stary i mądry, a więc znużony i rozczarowany”. Jak to dobrze że młodzi, od czasu zejścia człekokształtnych na ląd, nie są tacy rozsądni. Inaczej stalibyśmy w kolejce po wszystko, z kartkami wymyślonymi przez Fidela, do dzisiaj.

Jednym z najbardziej zakonspirowanych osób w poznańskim oddziale SW był człowiek określany jako „Fotograf”. Wiadomo było że wykonuje klisze fotograficzne- trudną i odpowiedzialną pracę, której wyniki mają bezpośrednie przełożenie praktyczne, w jakości druku. Wiedziałem od Szymona że jest człowiekiem ”bardzo w porządku” i że mieszka z Ojcem w dwupokojowym mieszkaniu. W większym pokoju jest urządzone laboratorium fotograficzne a drugi służy jednocześnie jako pokój dzienny i sypialnia. Już po wyjściu z odsiadki spotkałem Szymona Jabłońskiego który po aresztowaniu dwóch kolegów starał się ogarnąć to wszystko samodzielnie, co było wyczynem na granicy ludzkich możliwości. Zaproponował że podwiezie mnie do miasta, tylko ma coś do podrzucenia Fotografowi. Zatrzymaliśmy się na niewielkim osiedlu… Policzyłem budynek od kościoła tak, jak to czyniłem w dzieciństwie. Czy nie byłeś czasami u Państwa Szatkowskich?- zapytałem go po jego powrocie. To ty go znasz!!? –brzmiała odpowiedź. – To mój kuzyn, odpowiedziałem. Tak to w życiu bywa że każde pokolenie zdaje swój egzamin. Adam „wypełniał testament” naszego wuja, Stanisława Łukasiewicza, który był więziony przez UB za pomoc oddziałowi AK. Siłą duchową napełniali mnie także dziadek ze strony mamy, Józef Tomaszewski i jego syn Konrad, którzy w czasie okupacji byli bici i katowani przez Gestapo nie ujawniając żadnych nazwisk.

Krótko po wyjściu z odsiadki w 1986 roku, tak aby nie wyjść z wprawy, funkcjonariusze wpakowali mnie z kolegą na 48 godzin, jak się wkrótce okazało, „z okazji wizyty Papieża”. Skaranie boskie,- ale ironia doskonała, chyba nie do końca przez sb-ków zrozumiała. Oto ojciec duchowy przemian w Polsce, sprawca, wraz z Ronaldem Reganem, upadku komunizmu. Papież- Polak, Papież-Nadzieja, którego słów i postawy byliśmy pokłosiem, miałby czegokolwiek się obawiać z naszej strony! Ojcze Święty, pewnie wśród tysięcy próśb nie masz teraz na nic czasu, ale w chwili wolnej uśmiechnij się proszę na wspomnienie tamtej motywacji. Pewnie, takie przypadki miał na myśli satyryk Jacek Fedorowicz który, opisując w stanie wojennym intelekt nomenklatury, wspominał, że „jak by człowiek miał wymyślać kawały w takim ustroju, to by z głodu umarł. ‘Konkurencji’ nigdy się nie pokona”…☺ Wieloosobowa cela w piwnicy przy Kochanowskiego była już do połowy zapełniona 20 – 30 latkami z opozycji. Wśród kolegów zatrzymania był Romek Radomski, z Teatru Ósmego Dnia. Opowiadał nam atmosferę podczas i po spektaklach Teatru, jakie odbywały się w różnych miastach i miasteczkach Wielkopolski.

Uświadamiało nam to, jaką siłę posiadała niezależna kultura. Poruszanie serc i sumień Polaków przez muzyków, aktorów, pisarzy, było na pewno nie mniej ważne od działań politycznych, które z racji swojego charakteru, posiadały zawężony krąg oddziaływania.

Pobyt w areszcie przy Młyńskiej bardzo się dłużył, prawdę mówiąc, liczył się każdy dzień. Wyszedłem po blisko pół roku, z wyrokiem w zawieszeniu, otrzymanym dzięki pomocy. Chciałem Tobie za tą pomoc bardzo podziękować. Życie ma się tylko jedno..